Ale dlaczego oceniać mamy wobec tylko najwęższego otoczenia (miejsca i czasu) a nie wobec szerokiego?
Dziś w Europie ludzi psuje bogactwo, nawet jeżeli wobec sobie współczesnych są biedni. A w PRL-u czy ludzi psuło w takim samym stopniu to, że mogli jeść raz na tydzień czekoladę, szynkę i banany? A w tamtych warunkach to było bogactwo.
Wątpię, że te same skutki posiadania ponosi facet w Wenezueli, który ma papier toaletowy (bogaty) co facet we Francji, który ma tylko iPhone 4 (biedny).
Wspólną rzeczą dla wszystkich jest biologia. Dlaczego nie mierzyć biedy i bogactwa wobec niej? Jeżeli nie jest mi za ciepło ani za zimno, mam gdzie bezpiecznie spać, mam się w co ubrać, jestem w miarę czysty, mam możliwość nie męczącego transportu i nie przemęczam regularnie organizmu, to nie jestem biedny.
Jeżeli mam więcej ponad potrzeby, jeżeli walczę już nie o prawdziwe potrzeby, ale o zachcianki to zdecydowanie jestem bogaty.
W kontekście chrześcijaństwa taka ocena wydaje się sensowniejsza, bo nie prowadzi do absurdalnych wniosków. Np. takich, że niebezpieczeństwa bogactwa, o których Jezus mówił, nie dotyczą Szwajcara, który ma mniej niż 3 samochody i dom z mniej niż 8 pokojami.